Półmrok. On szedł uliczką starego miasta, a wokoło tańczyła szarość dnia. Dzień i on zmierzali ku końcowi. Dzień jednak wkrótce wstanie nowy, a on nie był pewny, czy skończy się, czy kolejny dzień znowu będzie go wykańczał. Tak, bardzo chciał wstać rano jak nowo narodzony, zacząć wszystko od początku bez tego poczucia ciążenia, które nie pozwala na szybki, entuzjastyczny krok i lekkie myśli; chciał być tym kimś, kogo pamiętał sprzed lat.
Ciemna noc. Wałęsał się uliczkami starego miasta. Sztuczne oświetlenie rzucało swą nienaturalną jasność i miał wrażenie, że ta jasność jest najbardziej fałszywa z całej nocy. Była złudą, że życie trwa, że to ciąg dalszy dnia, gdzie niedoskonałość jawi się jako znakomitość. Ciąg dalszy i niepewność, czy rano wstanie i dalej będzie brnął przez to bagno.
Świt. Obudził się. Wstał. Przeżył noc i ujrzał ją, śpiącą na fotelu w jego mieszkaniu. Spała w ubraniu, przykryta szmaragdowym płaszczem. Niczego przyjemniejszego niż widok jej o wschodzie słońca nawet nie mógł sobie wymarzyć. Wpatrywał się w nią i ujrzał wcieloną nadzieję. Tak, była to nadzieja na normalne życie. Życie, które wstaje, robi swoje i idzie spać. Przesypia noce i rano wstaje wypoczęte. On od dawna nie sypiał i nie wstawał z łóżka pełen sił. To były raczej ostatki. Jednak zebrał się w nich, by ją poznać. Nawet sztuczne światło nocy wysyłało energię, która dawała mu poczucie, że życie tylko jest po to, by czuć, że się żyje. Wpatrywał się w Nadzieję i sam nie wiedział, co z nią zrobić.
Ranek. Słońce wdzierało się do mieszkania. Nadzieja się zbudziła. Otworzyła szeroko oczy i się uśmiechnęła. Wstała z fotela, powiedziała dzień dobry i związała swe złociste włosy. On odpowiedział: „dzień”, i nie wierzył, że pierwszy raz w życiu dokończy przywitanie, że „dobry” wypowie w pełni tego słowa znaczeniu. To był dobry dzień. Ten dzień przyniósł też dobry wieczór, który z kolei przekształcił się w dobrą noc. Po dobrej nocy przyszedł wyspany poranek. Dzień zrobił swoje, a on poszedł spać, tak jak kiedyś, kiedy sen nie przynosił trwogi, a ukojenie.
Nadzieja zaczęła z nim żyć. Ona też go potrzebowała. Uzupełniali się. Bez niego jej życie było niespełnione, w pojedynkę nie realizowała się w całości. Żyła jakby połową swoich możliwości. Poczucie niepełności żywota. Błąkała się dniami i nocami, aby znaleźć to, czego jej brakowało. A brakowało jej jego – tego, który dostrzegł dzięki niej światełko w tunelu. Akurat to było jej potrzebne do pełni życia. Chyba tak już musi być, że jedno jest dawcą, a drugie biorcą tego, co niektórzy nazywają naiwnością życia. Ale co innego pozostaje bez nadziei? Cicha pustka beznadziei? Ona, Nadzieja. Jego Esperanza.